– Pewnie. – Rzucił mu zapalniczkę. Montoya złapał ją w locie.
– Dzięki. Acacia zdusiła niedopałek i już miała wejść do środka. Montoya zapalił. – Widzieliście może Fernanda? Wszyscy umilkli. – Nie? – Zmarszczył brwi. – Słyszałem, że tu pracuje, a wisi mi kasę. Chciałem ściągnąć dług. Początkowo wszyscy milczeli; pewnie już słyszeli, że gliny go szukają. Potężny kucharz w brudnym fartuchu wyglądał, jakby chciał zaraz wejść do ośrodka. Zdusił niedopałek w przepełnionej popielniczce. – Coś nie tak? Milczeli, aż w końcu Acacia nie zdołała dłużej ukryć irytacji. Gniewnie potrząsnęła głową. – Wisi ci kasę? To ustaw się w kolejce. Montoya odrzucił zapalniczkę kucharzowi. – Tobie też? – zapytał. Wielki kucharz zniknął we wnętrzu. Drobny kelner ruszył tuż za nim. – Nawet sobie nie wyobrażasz ile. – Powiedz. – Poczęstował ją papierosem. Wzruszyła ramionami, wzięła papierosa, zapaliła, patrzyła, jak wychudzony kot chowa się w śmietniku. – Jest mi winien całe życie, rozumiesz? Mnie i swojemu synowi. – Zaciągnęła się mocno, wypuściła ustami kłąb dymu. – Macie dziecko? – No. Roberto... mówię na niego Bobby. Myślisz, że Fernando zajmuje się nim? Że go w ogóle odwiedza? Płaci alimenty? – Westchnęła. – O nie, ugania się za tą dziewuchą. Montoya nic nie mówił, palił, milczał i słuchał. – Namieszała mu w głowie, mówię ci. Jeździ jego samochodem, spotyka się z nim w szkole. W college’u. Poszedł tam, żeby wyjść na ludzi, żeby zostać księgowym, jak jego siostra, i wtedy... poznał ją, tę... Tę aktorkę i nagle, proszę bardzo, chce pisać sztuki! – Zmrużyła oczy. – A co ja z tego będę miała? Nic. Nawet w pracy muszę go zastępować, nie wyrabia się, bo musi być z Jadą. – Skrzywiła się z niesmakiem i cisnęła niedopałek na ziemię. – Kto wie, gdyby nie Roberto, może zabiłabym sukinsyna! O1ivia słyszała rytmiczny stukot z góry. Poprzez trzaski i szelesty docierał do niej odgłos kroków. Ktoś wszedł na pokład. Ani przez chwilę nie wątpiła, że to porywaczka, więc nie krzyczała; wolała nie ryzykować, że wariatka ponownie ją zaknebluje. Boże, oddałaby wszystko za jakąś broń. W tej chwili mogła najwyżej cisnąć dzbankiem z wodą i oblać napastniczkę, ale jedyne, co tym osiągnie, to zaskoczy ją i wyprowadzi z równowagi. Nagle zapaliły się światła. O1ivia mrugała szybko, chcąc się przyzwyczaić do jasności. Porywaczka schodziła powoli. Niosła niewielką skrzynkę. – Jak się dzisiaj mamy? – zapytała ze sztuczną wesołością. O1ivia najchętniej odparłaby: „Wręcz kwitnąco”, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Uznała, że najlepszym sposobem na wariatkę jest trwać przy swoim. Nie jest to proste, jeśli się tkwi w cuchnącej klatce, ale jeśli uda jej się zmusić porywaczkę do mówienia, może zdoła wycisnąć z niej informacje, a jednocześnie psychopatka wyrzuci z siebie gniew. O1ivia zdołała zachować spokój. Opanować paraliżujący strach. – Widzę, że zjadłaś. Dobrze, bardzo dobrze. Musisz być silna. O1ivia znieruchomiała. Do czego ona zmierza? Przecież nie wie o dziecku? Oczywiście, że nie. Nikt nie wie o dziecku. Nawet twój mąż, a zważywszy na rozwój wypadków, być może nigdy się nie dowie. Wolała o tym nie myśleć. Znajdzie sposób. Uratuje się. Ze względu na dziecko. – Więc jak, głodna? – Kobieta wyjęła z torby plastikową siatkę i cisnęła do klatki kolejną kanapkę i butelkę wody. O1ivia najchętniej uderzyłaby ją.