41/86
kiedy ciężka głowa chce oderwać się od ciała i potoczyć w dół. Ulica jest pusta, a słońce jeszcze nie zaczęło odparowywać wilgoci nocy. Nagle Podhorecki przerywa uporczywy marsz. Jakiś dźwięk dobiega go z góry. Jakby cichy wybuch. Jeszcze ciemno, niewiele widać. To chyba pożar. Nie, ognisko. Ale po co ktoś rozpalałby ognisko na środku ulicy? I dlaczego ognisko biegnie w jego stronę? To nie ognisko. To biegnie jęk, bo to, co dostrzega u wylotu ulicy, jest bardziej dźwiękiem niż obrazem. Krzycząca krew, krwawa latarnia – przebiega mu przez głowę niemal równocześnie. Strumień metafor wyczerpuje się jednak, zanim na dobre wytrysnął, bo to, co zbiega z góry, od Panteonu, zbierać się zaczyna w kształt. 42/86 To ognista kula, z której wyłania się poprzecinana wibrującymi pasami płomieni ludzka sylwetka. Obija się o ściany domów. Jest coraz bliżej. I coraz bliżej jest dźwięk, który nie przypomina niczego, co kiedykolwiek dobiegło Adama z ludzkich ust: niemal bezgłośny skowyt. Z domów wypadają zbudzeni mieszkańcy, ale natychmiast wtulają się w mury. Tylko Podhorecki tkwi pośrodku wąskiej ulicy. Nie jest w stanie zrobić kroku. I choć w płonącej głowie nie może dostrzec oczu, choć zdaje mu się, że płomienie dawno już je wyżarły, czuje na sobie wzrok biegnącego pogorzeliska. Tak jakby go poznawało, jakby szukało w nim ratunku. Kiedy dzieli ich ledwo kilkanaście kroków, widmo wyciąga ku niemu ręce. Ale Adam widzi, że to kikuty, że obie dłonie odcięte zostały równo, jak rzeźnickim toporem. 43/86 Te ręce wyciągnięte, błagające o litość, wyrywają go z bezruchu. Jednoczesny krzyk i strzał dudnią echem w wąwozie ulicy. Potem nie był już w stanie przypomnieć sobie, jaka to siła, jaka myśl pomogła mu wyszarpnąć monstrualny pistolet. I w ostatnim momencie przyłożyć do głowy ognistego widma. Pamiętał tylko, że wystrzelił. I że z eksplodującej czaszki trysnęła krew, która natychmiast zakrzepła w płomieniach. Ucichło. On już nie cierpiał. Leżał u stóp Podhoreckiego nieruchomy, dogasający, skręcony w psiej wdzięczności. A z miejsc,